poniedziałek, 15 grudnia 2014

"Śledzie, mój panie, należą do rodziny zakąsek"



Pora wspomnieć o pewnym bywalcu warszawskich kawiarni, warszawskim Sokratesie i Diogenesie w jednym, reinkarnacji Zagłoby i pierwowzorze Pana Kleksa z książek Brzechwy a za razem jednej z barwniejszych postaci bohemy 20-lecia międzywojennego. Mowa rzecz jasna o Franciszku Józefie Marianie Fiszerze, zwanym przez przyjaciół Francem.

Był postacią tak nieodłącznie związaną z warszawskimi cukierniami i knajpami jak Kolumna Zygmunta z Placem Zamkowym. Codziennie o w miarę stałej porze porannej (czytaj: wczesnym popołudniem) jego olbrzymia postać anonsowana przez równie imponującą brodę pojawiała się w drzwiach Małej Ziemiańskiej i już wiadomo było, że będzie się działo. Franc chętnie wdawał się w kawiarniane dysputy, swym ponadprzeciętnym intelektem miażdżąc niebacznie rzucających mu rękawice. 


Oberwało się kiedyś nawet samemu Wieniawie, który stwierdził raz, że modny wówczas Proust to geniusz, subtelny artysta, mistrz „boskich detali”. Franc dowodził zaś, że był to tępy matoł i grafoman. Entuzjasta Prousta pieniąc się swym zwyczajem cytował fragmenty, sypał coraz to nowymi argumentami, przytaczał recenzje najznakomitszych krytyków etc. Wreszcie znudzony przedłużającą się w nieskończoność dyskusją Fiszer najspokojniej oświadczył: „Widzisz, kochany, ja mam tę przewagę nad tobą, że ty czytałeś Prousta, a ja nie.” 

Innym razem, gdy Wacław Grubiński rozwijał przed Fiszerem paradoks w stylu epoki, że forma jest wszystkim, a treść niczym, Franc nie wytrzymał: „Doskonale! Wobec tego na twoim nagrobku wyryjemy: „Tutaj leży forma zupełnie pozbawiona treści”.

Anegdot związanych z Fiszerem jest zresztą nieskończona ilość – jego ponadprzeciętna inteligencja, cięty język i zamiłowanie do groteski powodowały, że niejednokrotnie proszony był przez przyjaciół z kręgów Skamandrytów o spisanie swych przemyśleń. Odpowiadał zawsze jednakowo: „Nigdy nie poniżyłbym się do tego, by brudzić atramentem piękną białą kartkę papieru” Rubinstein zaś zanotował: „Swych genialnych myśli nigdy nie przelewał na papier ani nie publikował, ponieważ - jak mi wyjaśnił - każdy dzień przynosi mu nowe pomysły i zmiany w jego światopoglądzie”. Niestety musimy więc posilać się wspomnieniami innych, towarzyszy na przystankach codziennego Szlaku Hańby wiodącego przez popularne lokale warszawskie… Oddajmy głos Bolesławowi Leśmianowi, wiernemu przyjacielowi, (choć także obiektowi drwin z racji niskiego wzrostu: „zajechała pusta dorożka, z której wysiadł Leśmian” skwitował kiedyś Franc pojawienie się kolegi):
"Franc Fiszer, większy filozof, niż myśleli ci, którzy znali go tylko z jego niebotycznych powiedzeń, często mówił o sobie, że jest Bogiem, co było tylko paradoksalnym wykładem właśnie jego filozofii. Kiedyś na wsi w Chełmicy u Pauliny Kleszczyńskiej uskarżał się na reumatyzm, na co Paulina docięła mu: 'Ładny Bóg - co ma reumatyzm'. A Franc nigdy nie stropiony: 'Reumatyzm - to jest właśnie arka przymierza między mną a ludzkością'."

" 'Nie będzie porządków w Polsce, jeśli się nie rozstrzela 750 tysięcy szubrawców'.
 
'Czy myślisz, że jest aż 750 tysięcy szubrawców?' - zauważył ktoś sceptycznie.
 
A Franc niestropiony: 'Nic nie szkodzi. W razie czego dobierzemy z uczciwych' ."


Kiedy przedstawiono mu pewnego lekkoatletę, Franc, nie wstydząc się swej ignorancji zapytał:
 
"No, dobrze, lekkoatleta... ale co on właściwie robi?"
"Biega".
Ta odpowiedź zdumiała filozofa.
"Biega, powiadacie. Ciekawe! A w którą stronę?"

Franc Fiszer był znanym sybarytą i łakomczuchem. Plotki, w których z pewnością było sporo prawdy głosiły, że swój niewielki majątek ziemski przejadł i przepił fundując wystawne przyjęcia krótko po przybyciu do Warszawy. Faktycznie, przez większą część życia mieszkał kątem u przyjaciół żyjąc dzięki ich dobremu sercu – co przy jego niesamowitym wdzięku, pogodzie ducha i atmosferze jaką wokół siebie roztaczał nie stanowiło bynajmniej ujmy dla gospodarzy, choć czasem służba pomstowała na jego nocny tryb życia. 

Nie mniej powiedzmy sobie uczciwie – pod koniec życia klepał biedę. Przed Wielkanocą 1937 roku przez jakiś czas głodował. Podczas świąt najadł się więc na zapas. W stanie udaru i częściowego paraliżu dostał się do szpitala. Kiedy odzyskał przytomność, zawołał do lekarza: "Kelner! Pół czarnej, ale zaraz!". Humor go nie opuszczał do ostatnich dni. Na pytanie o wiek, odpowiedział, że skończył dwadzieścia osiem lat, choć sprytnie nie dodał, kiedy to de facto było…
 
Pozwólcie więc Szanowni Państwo, że kończąc ten wpis przytoczę kilka z zanotowanych bon-motów Franciszka Fiszera.

- O przygodzie, jaką miał w Wenecji: "Na placu Św. Marka stoi waga. Dlaczego by biedny Włoch nie miał zarobić paru groszy? Ważę się. Waga się załamuje. Otaczający dają brawo - kłaniam się. Idę do teatru. Siadam w pierwszym rzędzie. Znów brawa. Myślę, że to dla mnie, wstaję, kłaniam się i widzę, że jakiś dureń w loży parterowej przy scenie też wstaje i kłania się. Okazało się, że brawa tym razem były nie dla mnie - że to był Marconi, któremu publiczność robiła owację." (chodzi tu o wynalazcę radia, Guglielmo Marconiego, laureata nagrody Nobla).

- O wizycie w Moskwie: "Car przyjął całe nasze obywatelstwo okoliczne wspaniale i łaskawie, wznosząc nasze zdrowie. Ale gdyśmy gromadnie wychodzili z pałacu, wypuścił na nas sotnię kozaków, która nas wypłazowała, żeby nam się w głowach nie poprzewracało."

- O trudach podróżowania: "Na polowaniu obskoczyły mnie wilki. Wlazłem na drzewo, trzymam się gałęzi. Gałąź trzeszczy, trzeszczy, wreszcie złamała się i spadłem. Oczywiście rozszarpały mnie. Została tylko ta fajka” (tu pokazywał słuchaczom fajkę, z która się nie rozstawał)

*Michał*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz